No ale gwoździem programu była oczywiście nasza partia. Zagrałem białymi. Zacząłem, jak zawsze od e4. Martin odpowiedział obroną sycylijską. Po kilkunastu ruchach wzajemnego badania sił weszliśmy w fazę gry środkowej. Zrobiliśmy roszady w przeciwnych kierunkach, co zapowiadało fajną, ofensywną partię. I nagle... "Koniec imprezy, gasimy światło, dokończycie panowie jutro!" - głośno obwieścił nam kierownik schroniska. Martin z lekkim smutkiem stwierdził, że szkoda, bo powstała ciekawa pozycja. Ja sobie myślę: "Osz ty gadzie, nie będziesz mi mówił, kiedy mam kończyć partię!". I zwracam się do Martina mówiąc, że szybko skoczę do pokoju po czołówkę i tniemy dalej. Ucieszył się.
Udało mi się zdobyć przewagę pionka, choć za cenę otwartych linii b i c, po których wieże Martina raziły pozycję mojego króla na skrzydle hetmańskim. Ja miałem z kolei bardzo dobrze przygotowany atak na królewskim. Jego goniec na g7 był kompletnie wyłączony z gry przez własne pionki, które z kolei były blokowane przez moje. Brakowało mi tylko jednego tempa by przejść do frontalnego ataku. I w pewnym momencie zdało mi się, że właśnie nastała ta chwila. Tak długo czekałem na tę możliwość ataku, że w ogóle nie brałem pod uwagę zabezpieczającego tyły posunięcia hetmanem, które po opanowaniu sytuacji na hetmańskim i kilku wymianach pozwoliło by mi powoli dążyć do praktycznie wygranej końcówki, z przewagą piona i dwoma połączonymi wolniakami na a i b. Niestety, ja chciałem już teraz, od razu osaczyć jego króla. Zagrałem hetmanem na e6 i... nadziałem się na najprostsze taktyczne uderzenie jego hetmana, w wyniku którego zostałem z gońcem w plecy i wkrótce przyszło mi już tylko uścisnąć rywalowi dłoń, gratulując wygranej.
To będzie tekst głównie o szachach. Lojalnie ostrzegam. Ale pojawi się też nieco emocji, oczywiście związanych z królewską grą. Będą też życiowe historie i ucieczki za żelazną kurtynę. No to zaczynamy.
Do schroniska Kozia Ściana dotarłem wczoraj krótko przed godziną 17 po lekkim, łatwym i przyjemnym marszu. Czyli tak jak chciałem. Sam obiekt jest cudownie położony na zielonym zboczu, zagubiony gdzieś w dziczy Starej Płaniny. Na miejscu, mimo że praktycznie cała hiża stała pusta, zostałem dokwaterowany w pokoju do kogoś innego. Po kilku minutach zjawił się mój współlokator. Okazał się nim być Martin - Niemiec pochodzący z Berlina. Choć jak się później okazało to ani tak do końca Niemiec, ani z Berlina. Ojciec Martina był Czechem, który uciekł z kraju w 1968 roku po Praskiej Wiośnie. Po tym fakcie dostał w Czechosłowacji wyrok 25 lat więzienia, a pozostała w kraju rodzina była dość mocno napiętnowana. Jak sam Martin przyznaje, ojciec żywił olbrzymią niechęć do komunistów i to w stopniu przekraczającym normy. Widząc w telewizji jakiegokolwiek polityka, nawet opcji umiarkowanych, od razu wybuchał: "piep****y komuch!". Ojciec uciekł przez zieloną granicę do Austrii, a stamtąd następnie przedostał się do RFN i początkowo osiadł pod granicą francuską. Tam poznał matkę Martina - Francuzkę właśnie i po jakimś czasie oboje przenieśli się do Berlina Zachodniego.
Tak sobie siedzieliśmy w stołówce i rozmawialiśmy o tych i innych historiach, gdy w pewnym momencie Martin wspomniał, że gra w szachy. Po fakcie żaden z nas nie pamiętał już, w nawiązaniu do czego pojawiła się królewska gra w tej rozmowie, ale zmieniła ona ten wieczór diametralnie.
Tu muszę wyjaśnić pewną rzecz dla osób, które znają mnie krócej niż ćwierć wieku. Otóż w pierwszej połowie lat 90-tych grałem w szachy na szczeblu juniorskim. Ocierałem się o finały Mistrzostw Polski, coś tam ugrywałem na międzynarodowych turniejach. Dorobiłem się rankingu 1800, choć w szczytowym momencie grałem mniej więcej na poziomie 2000, jednak nie zdążyłem już tego formalnie potwierdzić, bo wraz ze skończeniem podstawówki w 1996 roku przestałem grać. Sam nie wiem czemu. Pewnie bałem się, że nie pogodzę szkoły średniej z licznymi wyjazdami. Od tego czasu ilość partii, które zdarzyło mi się okazjonalnie zagrać pewnie dałoby radę policzyć na palcach dwóch rąk. A może nawet jednej. Chyba nie chciałem dać się znów ponieść tej fascynującej grze i trochę mimowolnie od niej stroniłem.
Zatem odparłem Martinowi, że owszem, grałem i to na w miarę sensownym poziomie, tyle że bardzo dawno. Jemu aż się oczy zaświeciły. Odparł: "Może więc zagralibyśmy partyjkę, oni mają tu szachy". Pomyślałem, że w sumie czemu nie. Opowiedziałem mu w skrócie to, co przed chwilą Wam, po czym pokazałem tło ekranu telefonu, z którego tajemniczo spogląda Anya Taylor-Joy odtwarzająca rolę Beth Harmon w miniserialu "Gambit Królowej". Martin jako entuzjasta szachów widział rzecz jasna serial. Poza tym, podobnie jak ja emocjonował się niedawnymi zwycięstwami Janka Dudy w Pucharze Świata z Carlsenem i Karjakinem. Nie lubi Carlsena. Uważa go za aroganta. Ja staje trochę w obronie norweskiego geniusza i mówię: "Wiesz, szachiści to często introwertycy. Znamy ich tylko pobieżnie. Popatrz, że my też samotnie chodzimy po tych górach i nie zawsze dążymy do rozmów czy kontaktu z innymi. Mi na przykład raz się chce, innym razem nie. Wtedy też dla kogoś z boku mogę sprawiać wrażenie zamkniętego w sobie gbura." W jakimś stopniu go przekonałem.
Graliśmy od 21 do 23:30. Potem jeszcze kilkanaście minut analizowaliśmy pozycję w tym newralgicznym momencie i byliśmy zgodni, że gdybym nie przeoczył taktycznego uderzenia i zagrał bezpiecznie hetmanem do tyłu, partia musiałaby się skończyć moją wygraną.
Martin przyznał, że jeszcze nigdy podczas podróży nie miał okazji rozegrać partii na tak wysokim poziomie z przeciwnikiem, który umie coś więcej niż tylko przestawiać figury. To bardzo miłe. Partia tak nas wciągnęła, że ledwo zanotowaliśmy fakt opuszczenia jadalni przez pozostałych piechurów. Tzn. ja ledwo zanotowałem, a Martin w ogóle.
Po partii sam przyznał, że tak naprawdę to gdy rozmawialiśmy wcześniej on już miał się ze mną żegnać i iść spać. No cóż, wyszło inaczej. Ja leżąc w łóżku cały czas przesuwałem bierki w głowie, niczym Beth Harmon na suficie po zielonych pigułkach. To jedno nie zmieniło się u mnie ani trochę przez lata. Po dobrej, wyrównanej i długiej przegranej partii nie da się tak po prostu iść spać bez rozgrywania jej ponownie w zaciszu własnego umysłu.
To był kapitalny wieczór w schronisku Kozia Ściana!
biuro@moonandstar.eu
+48 726 037 773
Wyprawy trekkingowe w Turcji
Moon and Star
ODWIEDŹ NAS:
2023 by Moon and Star
Podpowiedź:
Możesz usunąć tę informację włączając Plan Premium